USA FAŁSZYWY SOJUSZNIK. NIE PIERWSZY RAZ ZDRADZILI KURDÓW

Reklama

pon., 10/21/2019 - 08:09 -- zzz

„Nie pomogli nam w czasie II wojny światowej. Nie pomogli nam na przykład w Normandii” – mówił Donald Trump, cytując wcześniej przeczytany artykuł. Próbował uzasadnić w ten sposób swoją decyzję o wycofaniu amerykańskich oddziałów z północnej Syrii wobec nadchodzącej tureckiej akcji militarnej skierowanej przeciwko Kurdom. Trump chciał pokazać, że Ameryka nie ma zobowiązań wobec kurdyjskich bojówek, które walcząc z Państwem Islamskim, nie tyle wspierały interesy USA, co po prostu „walczyły o swoją ziemię”. Jednak opinia publiczna na całym świecie postrzega tę wypowiedź wbrew intencjom amerykańskiego prezydenta. Uważą się, że Trump zdradził wypróbowanego w boju sojusznika. Zaniepokojenie widać również wśród bliskich partnerów USA – w Izraelu oraz w Polsce.

 

Dlaczego Erdogan nie lubi Kurdów?

Kurdowie to naród bez państwa. Kiedy po I wojnie światowej upadało Imperium Osmańskie, przez chwilę wydawało się, że może być inaczej. Traktat z Sévres z 1920 r. zakładał nawet utworzenie niepodległego Kurdystanu, ale powstanie nowego państwa tureckiego zniweczyło te ustalenia. Kurdowie do dziś żyją podzieleni liniami granicznymi, przede wszystkim w Turcji, Syrii, Iraku i Iranie. Dla każdego z wymienionych państw stanowią problematyczną mniejszość, ponieważ nie przestają marzyć o niepodległości. Odczuwa to zwłaszcza Turcja, gdzie diaspora kurdyjska jest najliczniejsza – osiąga kilkanaście milionów obywateli. Ale to nie ich liczba jest największym zmartwieniem dla rządu w Ankarze.

W 1978 r. Abdullah Öcalan, trzydziestolatek, który pierwotnie chciał być tureckim żołnierzem, ale został kurdyjskim partyzantem, połączył ideologię leninowsko-maoistowską z kurdyjską niepodległością, dając początek Partii Pracujących Kurdystanu (PKK). Jego organizacja sformowała bojówki i rozpoczęła walkę z „feudalnym uciskiem” uosabianym przez tureckich posiadaczy ziemskich. Szybko zwróciła na siebie uwagę tamtejszego rządu i kierownictwo PKK zmuszone było schronić się przed represjami w sąsiedniej Syrii. Do Turcji wrócili na dobre w 1984 r. Wówczas rozpoczęła się wojna partyzancka, która z różną intensywnością trwa właściwie do dziś. Nie pomogło nawet zatrzymanie samego Öcalana. Tylko w walkach od lipca 2015 r., po zerwaniu kolejnego rozejmu, zginęło prawie 5000 osób.

Po pokonaniu Państwa Islamskiego na obszarze północnej Syrii uformowało się w zasadzie niezależne od Damaszku terytorium kurdyjskie. Ankara od razu zaczęła sygnalizować swoje zaniepokojenie. Zwłaszcza, że Syryjskie Siły Demokratyczne, które z amerykańskim wsparciem odbiły region z rąk dżihadystów, były zdominowane przez bojówki kurdyjskie – Powszechne Jednostki Ochrony (YPG) oraz ich kobiecą wersję (YPJ). Bojówki te powstały jako zbrojne ramię Partii Unii Demokratycznej (PYD), która z kolei jest syryjskim odłamem Partii Pracujących Kurdystanu. To dało Erdoganowi podstawę do żądania likwidacji przygranicznego „korytarza terroru”, jak nazywał kontrolowany przez Kurdów obszar. Proponował turecką akcję militarną, która oczyściłaby teren z kurdyjskich bojowników i tym samym zażegnała niebezpieczeństwo. Na zajętym terenie Turcja ustaliłaby okupacyjną „strefę bezpieczeństwa”.

Nie pierwsza zdrada

USA stanęły przed dylematem: po jednej stronie znalazły się kurdyjskie bojówki, sojusznicy w walkach przeciwko Państwu Islamskiemu, po drugiej zaś Turcja, członek NATO, wieloletni partner (choć ostatnio mniej lubiany, bo kupujący rosyjskie uzbrojenie), dysponujący jedną z dziesięciu najpotężniejszych armii na świecie. Amerykanie chcieli zjeść ciastko i mieć ciastko. Zaproponowali utworzenie strefy buforowej, która sięgałaby kilkunastu kilometrów w głąb Syrii. Z tego obszaru miały zniknąć fortyfikacje oraz oddziały Syryjskich Sił Demokratycznych (SDF), a nad realizacją tego postanowienia miało czuwać tureckie lotnictwo oraz wspólne, amerykańsko-tureckie patrole. Osiągnięto porozumienie, a jego postanowienia zaczęto wprowadzać w życie w sierpniu tego roku. Jednak dla Erdogana to wciąż było zbyt mało – domagał się powiększenia strefy buforowej i zaprzestania dozbrajania SDF przez Amerykanów. Przede wszystkim jednak wysuwał postulat przesiedlenia do wytyczonej strefy przebywających w Turcji syryjskich uchodźców – ponad trzech milionów osób.

„Turcja wkrótce rozpocznie swoją od dawna planowaną operację w północnej Syrii. Siły zbrojne Stanów Zjednoczonych nie będą wspierać ani angażować się w tę operację” – to fragment oświadczenia Trumpa, które pojawiło się po jego telefonicznej rozmowie z Erdoganem. Decyzja miała zostać podjęta przez samego prezydenta USA, bezpośrednio po konwersacji. Następnego dnia Trump próbował złagodzić wymowę tego oświadczenia, tweetując, że „jeśli Turcja zrobi coś, co w swojej niezrównanej mądrości uznam za przekroczenie granicy, całkowicie zniszczę turecką gospodarkę (robiłem to już wcześniej!)”. Jednak ta próba korekty nikogo nie uspokoiła, bo niemal jednocześnie w świat poszły informacje o wycofujących się amerykańskich żołnierzach. Amerykanie postanowili umyć ręce od sprawy kurdyjskiej.

Nie po raz pierwszy. Podobnie było po I wojnie w zatoce, kiedy Kurdowie rozpoczęli powstanie przeciwko Saddamowi, a USA nie wywiązały się z obietnicy wsparcia, zostawiając powstańców na pastwę losu. Miało to miejsce zaledwie trzy lata po operacji Al-Anfal – planowej eksterminacji Kurdów przez wojska irackiego dyktatora, w czasie której zginęło nawet do 200 tys. ludzi (dokładna liczba ofiar jest niemożliwa do oszacowania). Mając w pamięci takie wydarzenia jak na przykład atak gazowy na miasto Halabdża, który uśmiercił prawie 5 tys. mieszkańców miasta, Kurdowie rzucili się do ucieczki w stronę Turcji. Tam jednak powitała ich zamknięta granica i wielu z nich poniosło śmierć z głodu i wychłodzenia. Amerykańskiej nielojalności nie zabrakło i w ostatnich latach. Biały Dom nie poparł referendum niepodległościowego swoich sojuszników w Iraku w 2017 r., pozwalając, by Bagdad za pomocą militarnej akcji przejął kontrolę nad znaczną częścią kurdyjskiego terytorium, przede wszystkim nad jego głównym bogactwem – polami naftowymi w okolicach Kirkuku. Amerykanie tłumaczyli się wtedy koniecznością utrzymania spójności Iraku. Czy tym razem Kurdowie mogli się spodziewać, że będzie inaczej?

 

Wycofanie wojsk

„Moje poglądy na temat traktowania sojuszników z szacunkiem i trzeźwego oceniania antagonistów i strategicznych rywali nie uległy zmianie. A ponieważ ma Pan prawo do posiadania sekretarza obrony, którego poglądy lepiej odpowiadają pańskim (…), uważam za słuszne, by zrezygnować z urzędu” – napisał w swoim liście rezygnacyjnym sekretarz obrony, Jim Mattis. Bezpośrednią przyczyną jego decyzji było ogłoszenie przez prezydenta planu całkowitego wycofania wojsk z Syrii. Trump stwierdził, że skoro Państwo Islamskie zostało pokonane, nie ma powodu dla dalszej obecności ok. 2000 amerykańskich żołnierzy w tym kraju. Decyzja zszokowała jednak nie tylko sojuszników i opinię publiczną, ale też otoczenie prezydenta. Mattis podał się do dymisji, a głośny sprzeciw wyraził ówczesny doradca do spraw bezpieczeństwa, John Bolton. Po namowach prezydent zdecydował się jeszcze na jakiś czas pozostawić w Syrii część amerykańskiego kontyngentu.

Sytuacja pokazała jednak dwie ważne cechy postępowania Trumpa w polityce zagranicznej. Po pierwsze, impulsywność, prowadzącą czasem do działań wbrew głosom doradców. Tak jak w przypadku wstrzymania pomocy dla Pakistanu, którą prezydent ogłosił porannym tweetem, wprawiając w konsternację członków własnej administracji. Ta impulsywność znowu dała o sobie znać, kiedy Trump po rozmowie z Erdoganem zdecydował się na wydanie oświadczenia o wycofaniu żołnierzy z północnej Syrii. Jego własne próby skorygowania wymowy tego dokumentu, a także późniejsze wypowiedzi sekretarza obrony, Marka Espera, który zapewniał, że USA wcale nie dały Turcji zielonego światła na inwazję, pokazują, że był to krok podjęty pod wpływem chwili i niezbyt przemyślany, co nie oznacza, że nie stały za nim głębsze motywacje.

Tu docieramy do drugiego elementu, który łączy ostatnią decyzję Trumpa z tą sprzed prawie roku o wycofaniu wojsk z Syrii, a więc do stałości priorytetów. Priorytetów, które nie zawsze są dobrze rozumiane przez zewnętrznych obserwatorów. Administracja Trumpa z pozoru wydaje się bardzo wojownicza. Prezydent grozi Kim Dzong Unowi „ogniem i furią”, zapowiada, że rozprawi się z Iranem. Jego doradcy sugerują, że w sprawie wenezuelskiego dyktatora „wszystkie opcje leżą na stole”.

Jednak, kiedy przychodzi do ostatecznych decyzji, Trump zawsze wstrzymuje rękę – jak wtedy, gdy wycofał się z ataku odwetowego na Iran, odwołując bombardowanie „10 minut przed uderzeniem”. Nadrzędną zasadą polityki zagranicznej Trumpa jest nieangażowanie się w nowe konflikty militarne. Widać to było w ustępstwach wobec Korei Północnej, próbie deeskalacji konfliktu w Iranie czy wyciszeniu sprawy Wenezueli. Tam, gdzie nie pomagają gospodarcze i indywidualne sankcje, Trump zwyczajnie nie decyduje się na dalsze kroki. Doradca, który próbował go przekonać do innego sposobu działania, John Bolton, już z nim nie pracuje.

Chęć ograniczenia zbrojnych aktywności niespecjalnie dziwi. Ameryka, po burzliwej pierwszej dekadzie XXI w., nie ma ochoty na kolejne boje. Już Barack Obama stawiał na „odnowione amerykańskie przywództwo”, polegające bardziej na dyplomacji i wykorzystaniu innych metod spod znaku soft power, niż na wysyłaniu helikopterów z marines. U Trumpa ten kierunek został dodatkowo wzmocniony izolacjonistycznymi akcentami w kampanii wyborczej, które pomogły mu wygrać wyścig o prezydenturę. Dlatego zaangażowanie Ameryki w kolejny konflikt na rok przed nadchodzącymi wyborami można uznawać za pewny sposób na wyborczą klęskę.

Konsekwencje

Turcja wkroczyła do Syrii 9 października i rozpoczęła ofensywę przeciwko Kurdom. Poszło lepiej, niż zakładali. Amerykanie szybko byli zmuszeni do wycofywania wojsk również z obszarów leżących dalej od granicy. Kurdowie zrozumieli, że na ich pomoc nie ma co liczyć i zwrócili się w innym kierunku – do reżimu Assada w Damaszku, wspieranego przez Rosję. Szybko osiągnęli porozumienie i nowi sojusznicy wmaszerowali na kurdyjskie terytorium, by powstrzymać postępy tureckiej armii.

Regionalne wzmocnienie Rosji zdaje się nie niepokoić Trumpa. „Każdy kto zechce pomóc Syrii w ochronie Kurdów jest dla mnie dobry, obojętnie, czy będzie to Rosja, Chiny, czy Napoleon Bonaparte” zatweetował. Pokazuje to jednak wyraźnie, że przestrzeń pozostawiona przez Amerykanów długo nie będzie pusta, a inni gracze tylko czekają, by ją zająć.

Tymczasem przez USA przetoczyła się burza, decyzję prezydenta potępiano z lewa i z prawa, a Trump został zmuszony do poszukiwania drogi ewakuacyjnej z koziego rogu, do którego sam się zapędził. Oprócz wojowniczych zapewnień na Twitterze zdecydował się też na wysłanie kuriozalnego listu do Erdogana. „Historia spojrzy na ciebie łaskawiej, jeśli zrobisz to w sposób właściwy i humanitarny. Zapamięta cię na zawsze jako diabła, jeśli nie znajdziesz dobrego rozwiązania. Nie udawaj twardziela. Nie bądź durniem. Zadzwonię do ciebie później” – napisał Trump. Nie wiemy, jak turecki przywódca zareagował na taką korespondencję, ale nieco ponad tydzień później (list został napisany w dniu rozpoczęcia tureckich działań) USA nakłoniły Ankarę do zawieszenia broni, przekonując, że namówią Kurdów do dobrowolnego wycofania się z zakładanej przez Turków strefy bezpieczeństwa. Kłopot w tym, że obecnie Waszyngton musiałby rozmawiać nie tylko z Kurdami, ale również z Syryjczykami i Rosjanami. O ile więc nowa umowa USA z Turcją zmniejszy (przynajmniej na jakiś czas) skalę kurdyjskich cierpień, to jednak skomplikowanej sytuacji, która wyrosła po niespodziewanym posunięciu prezydenta, nie rozwiąże.

Jest jeszcze jeden skutek decyzji Trumpa, dużo poważniejszy niż spadek wiarygodności USA w regionie i umocnienie się Rosjan w spółce z Assadem. Na terenie kontrolowanym przez Kurdów znajdowało się ok. 10 tys. uwięzionych bojowników Państwa Islamskiego, za pilnowanie których Waszyngton wspierał Kurdów finansowo. Kiedy zaczęła materializować się turecka interwencja, pojawiły się liczne głosy, że kiedy Kurdowie ruszą jej naprzeciw, dżihadyści otrzymają znakomitą szansę na ucieczkę. I choć prezydent Trump zapewniał, że Erdogan obiecał wziąć kwestię uwięzionych bojowników na siebie, szybko okazało się, że Turcja nie ma w tej sprawie żadnego planu, a do mediów zaczęły przeciekać informacje o kolejnych uciekinierach. Odrodzenie Państwa Islamskiego jest najgroźniejszą możliwą konsekwencją przedwczesnego wycofania amerykańskich żołnierzy z Syrii.

Co z Polską?

Motywacje stojące za działaniami Donalda Trumpa można rozumieć następująco: to niechęć do angażowania się w kolejny, niemożliwy do szybkiego rozwiązania konflikt na Bliskim Wschodzie, potrzeba ograniczenia zaangażowania militarnego, poczucie, że wspólnota międzynarodowa po raz kolejny obarcza odpowiedzialnością USA, nie chcąc partycypować w kosztach (Europejczycy nie zgadzali się na amerykańskie żądania, by przyjąć obywateli swoich krajów walczących po stronie Państwa Islamskiego, USA musiało finansować ich przetrzymywanie w Syrii), wreszcie to niechęć do występowania przeciwko sojusznikowi z NATO. Jednak impulsywne podjęcie decyzji przez prezydenta bardzo skomplikowało sytuację w regionie i może mieć dla Stanów Zjednoczonych liczne konsekwencje.

Czy sojusznicy USA, np. Polska, mają powody do obaw? Należy wystrzegać się fałszywych analogii. Sprawa kurdyjska jest niezwykle zawiłą kwestią w jednym z najbardziej skomplikowanych regionów świata. Choć na poziomie emocjonalnym trudno Kurdom nie współczuć (zwłaszcza biorąc pod uwagę nasze doświadczenia historyczne), na poziomie moralnym można się oburzać o niesprawiedliwe potraktowanie, a wręcz zdradę sojusznika, to nie można zapominać o tym, że światem relacji międzynarodowych rządzi również twarda kalkulacja. Z tej zaś wynika, że mocarstwo nie zaryzykuje kolejnej trudnej wojny ze względu na sympatię dla bezpaństwowego, taktycznego sojusznika. Polska natomiast nie tylko jest suwerennym państwem, ale także częścią europejskiego systemu bezpieczeństwa, który Amerykanie w ramach NATO gwarantują. Nie może więc być prostych porównań tych dwóch sytuacji.

 

Inną kwestią jest odsłona impulsywnego działania amerykańskiego prezydenta, połączona z kolejną prezentacją bardzo transakcyjnego rozumienia relacji z innymi państwami. Umacniając sojusz ze Stanami Zjednoczonymi, polski rząd nie powinien zapominać o tych dwóch cechach, które znacząco odróżniają obecną amerykańską administrację od poprzednich. Warto też zapamiętać, że choć Trump wielokrotnie sięgał po retorykę waszyngtońskich „jastrzębi”, w praktyce okazał się prezydentem skłonnym do daleko idących ustępstw wobec światowych czarnych charakterów.

Autor: 
Andrzej Kohut
Źródło: 

klubjagiellonski

Reklama