Tej polskiej dywizji Rosjanie bali się najbardziej. Macierewicz właśnie ją rozbraja.

Reklama

śr., 03/29/2017 - 13:02 -- Anonim (niezweryfikowany)

58 Leopardów 2A5 z 34. Brygady Kawalerii Pancernej w Żaganiu ma zostać wysłane do jednostki w Wesołej na wschodzie Warszawy. Brygada stanowiła trzon sił uderzeniowych 11. Lubuskiej Dywizji Kawalerii Pancernej, najsilniejszej jednostki bojowej w całej Europie Wschodniej. Jednostki, mogącej rozstrzygnąć losy potencjalnej wojny i jedynej, które naprawdę bali się Rosjanie. Wojskowy pragmatyzm przegrał jednak z polityką. Jeśli nie z czymś znacznie gorszym.

34. Brygada stacjonuje w Żaganiu, na południowym zachodzie Polski, tuż pod niemiecką granicą. Dla laika to dość dziwna lokalizacja. W końcu główne zagrożenie militarne ma przyjść ze wschodu i północy (obwód kaliningradzki). Jednak dla wojskowego fachowca taka lokalizacja jest rzeczą oczywistą. Dlaczego?

Po pierwsze: 34. Brygada jest najcięższą polską jednostką pancerną. A takie wymagają najdłuższego tzw. rozwinięcia operacyjnego. Mówiąc w uproszczeniu – im cięższy sprzęt, tym więcej przy nim zachodu z zaopatrzeniem, serwisem i obsługą. Czołgi potrzebują tysięcy litrów paliwa, setek pocisków, warsztatów remontowych do szybkiego naprawienia ich uszkodzeń, silnego wsparcia logistycznego. O ile lekka jednostka może osiągnąć zdolność bojową stosunkowo szybko, ciężka potrzebuje na to znacznie więcej czasu.

Dlatego taktyka współczesnej wojny nie przewiduje użycia najcięższego sprzętu w pierwszej fazie walk. Dobrze przygotowany, zmasowany atak przeciwnika niezwykle trudno jest zatrzymać. Można co najwyżej opóźniać jego marsz w głąb terytorium kraju. Ale do tego służyć mają jednostki lekkie, czyli takie, które można szybko zmobilizować i które są w stanie szarpać siły wroga, szybko odskakując i nie narażając się na duże i kosztowne straty.

W tym czasie znajdujące się daleko za linią frontu ciężkie jednostki, takie jak 11. Dywizja, mają czas na pełne rozwinięcie. Wyposażone, przygotowane, z silnym wsparciem lotnictwa NATO, są w stanie wyprowadzić z zaplecza miażdżący kontratak, który może zadecydować o losach wojny.

Po drugie: stacjonowanie najsilniejszej polskiej jednostki tuż pod niemiecką granicą chroni ją przed atakiem nuklearnym Rosji. O ile wysłanie uzbrojonych w głowice jądrowe Iskanderów na cele w centrum Polski jest bardzo prawdopodobne, to taki sam atak na polsko-niemieckim pograniczu jest już dla Rosji znacznie większym ryzykiem. Straty po niemieckiej stronie granicy byłyby bowiem dla Berlina typowym casus belli, nawet, gdyby początkowo nie chciał angażować się w konflikt.

Po trzecie: Leopardy 2A5, najcięższe czołgi na wyposażeniu WP, są produkcji niemieckiej. Części zamienne, amunicję itp. można znacznie szybciej dostarczyć do nich z Niemiec do Żagania niż Wesołej w przypadku, gdyby produkujące je polskie zakłady zostały zniszczone w pierwszej fazie konfliktu.

Dla wojskowych takie założenia to elementarz. Ale nie dla polityków. Zamiast wyjaśnić, jaki jest cel utrzymywania głównych sił uderzeniowych w głębokim odwodzie, minister Macierewicz robi polityczny show, który ma pokazać, że Leopardy w Wesołej będą lepiej bronić kraju przed ewentualnym atakiem ze Wschodu. Problem jednak w tym, że są tam o wiele bardziej narażone na zmasowane pierwsze uderzenie, które może pozbawić nas najsilniejszej jednostki pancernej już po kilku minutach wojny.

Mówiąc wprost, wysyłanie czołgów do Wesołej jest wystawianiem ich prosto pod rosyjskie lufy czy raczej rakiety. Załogi ciężkiej jednostki, która będzie musiała stanąć do walki o wiele szybciej, niż było w planach, zostaną zaskoczone z przysłowiowymi „opuszczonymi gaciami”, czołgi niezatankowane, amunicja w bunkrach. Jest to o tyle prawdopodobne, że Wesoła nie jest obecnie przygotowana ani logistycznie, ani technicznie, ani personalnie do przyjęcia Leopardów. Zanim zdolność bojowa 34. Brygady zostanie odtworzona w Warszawie, mogą minąć całe lata.

A wszystko z tego powodu, że Antoni Macierewicz chce pokazać się jako obrońca „wschodnich rubieży”. Nie ma odwagi powiedzieć opinii publicznej, że w przypadku konfliktu część terytorium Polski zostanie zajęta, a sztuka wojskowa ma polegać nie na powstrzymywaniu przeciwnika na całej linii frontu i traceniu kolejnych oddziałów, jak we wrześniu 1939 roku, ale na rozbiciu go w wybranym samemu, optymalnym miejscu i czasie. Sztuka wojenna znów przegrywa z polityką i to jest właśnie powód masowych dymisji generałów. I oby tylko to.

Autor: 
--------------
Źródło: 

wolnosc24.pl

Dział: 

Reklama